Koniec.
Brzmi strasznie? Gdyby tak paradoksalnie zacząć od końca, powstałby ceinok.
Już nie tak strasznie, chociaż podobno jest się czego obawiać. Zwłaszcza według
książki "Intruz" Stephenie Meyer.
Nigdy nie wiesz, ile czasu ci zostało.
W
przyszłości Ziemię zasiedlą dusze. "Żyjątka" o srebrnej płynnej
konsystencji i setkach wici, którymi opanowują umysły żywicieli, a tymi stają
się ludzie. Nasz gatunek ma być na wymarciu, bo wojna, która toczy się pomiędzy
duszami i ludźmi kończy się z wynikiem pozytywnym dla obcych. Ci, co przeżyli,
żyją w ukryciu, a dusze rozpoczynają swój żywot na błękitno-zielonej
planecie.
Wagabunda to dusza, której istnienie ma swój początek...
na Początku. Odwiedziła osiem planet, a Ziemia jest jej dziewiątą. Wieczna
podróżniczka, która - można by rzec - zwiedziła cały Wszechświat, zostaje
umieszczona w ciele dwudziestoletniej Melanie - rebeliantki, którą Łowcy -
tropiciele ludzi - odnaleźli w samym sercu Chicago. Głównym zadaniem Wagabundy
jest wydobycie od żywiciela informacji o przebywaniu pozostałych ludzi, ich
kryjówce i planach. Zazwyczaj dowiadywano się tego poprzez falę wspomnień i szeroki
dostęp do umysłu poprzedniego "właściciela ciała", ale nie tym razem.
Wagabunda mimo zdrowej psychiki słyszy głosy. Nie, to nie są jej własne myśli,
a głośne krzyki Melanie i jej oskarżenia. Żywiciel nie został uśpiony. Teraz w
tym ciele żyją dwie osoby. Wagabunda próbuje wydobyć z Melanie cenne
informacje, ale ta skutecznie jej to uniemożliwia podsuwając pod nos
wspomnienia swojego młodszego brata i ukochanego Jareda. Czy Wagabunda upora
się z nieposłuszną Melanie? Czy wyprze jej istnienie i uzyska informacje
potrzebne Łowcom? A może podzieli miłość żywiciela? Zawrze z nim sojusz? Jak
zakończy się ta wewnętrzna wojna?
Jakie to miało znaczenie, że był piękny, że go kochałam, skoro zamierzał mnie zabić?
Do przeczytania tej książki zabierałam się dość długo. Pierwsze strony usilnie zniechęciły mnie do lektury dwa lata temu, ale tym razem postanowiłam przebrnąć przez trudny początek, by zasmakować wyjątkowo oryginalnej historii. Było warto.
Świat stworzony przez Stehpenie Meyer - mimo bytu w odległej przyszłości -
wydaje się być wyjątkowo realny. Każde słowo dopełniające obraz danego miejsca
idealnie wpasowuje się w układankę powieści. Wszystkie miejsca, przedmioty,
chociaż czasem nierzeczywiste, wydają się takie bliskie. Niesamowite.
Zachwycająco precyzyjnie opisane odległe planety potrafią zainteresować swoją
historią i zasadami. O Planecie Śpiewu, którą szczerze pokochałam, mogłabym
czytać godzinami, zaś o Planecie Ognia wolałabym nie czytać wcale. Autorka
ukazuje każdą stronę pomysłu, tak, by nie pozostawić niedosytu. Gdy tylko w
mojej głowie pojawia się jakieś pytanie, zaraz znajduję na nie odpowiedź.
Wszystkie lekarstwa mają dokładnie opisane działanie, każda jaskinia dobitnie
spisane wnętrze, a mechanizm innych planet jest szczegółowo przedstawiony.
Pomimo tego książka nie jest oczywista i przewidywalna. Wręcz przeciwnie.
Pomyślałam sobie wtedy, że trudno w wygodnym fotelu myśleć o śmierci.
Tytuł: Intruz |
Ogromnie mocno związałam się z bohaterami tej książki. Wagabunda swoim
inteligentnym umysłem, Melanie swoim zapartym duchem i wspaniała męska linia
postaci prędko nie znikną mi z pamięci. Zostali zbyt perfekcyjnie wykreowani.
Tutaj nie było miejsca na błąd. Każda cecha, czynność, a nawet sytuacja została
idealnie dopracowana, co jest aż zadziwiająco miłe. Czytanie było tu tylko
przyjemnością.
"Intruzowi" nie stawiałam wygórowanych wymagań, bo wiedziałam, że
autorka napisała również sagę "Zmierzch", która jest książkowym
Justinem Bieberem - jedni kochają, inni nienawidzą. Słyszałam wiele negatywnych
opinii o twórczości pani Meyer, dlatego miło się zaskoczyłam. Nie sądziłam, że
to może być tak dobre. Dużo do życzenia pozostawia wydanie. Nie dość, że
"opasłe tomiszcze", to do tego wydrukowane drobną czcionką. Niestety,
nie wszystko może być takie cudowne, więc szybko przyzwyczajałam oczy, bo
fabuła wciągnęła mnie na dobre.
Akcja w książce toczy się umiarkowanie. Na początku - szczerze
powiedziawszy - można usnąć z nudów, ale wraz ze zwiększającą się liczbą stron,
ma się wrażenie jazdy na rollercoasterze. Cały czas dzieje się coś nowego,
szybkiego i niespodziewanego. To ostatnie powinno cieszyć najbardziej, bo
zazwyczaj tak łatwo przewidzieć zakończenie. Tym razem było to niemal
niemożliwe, chociaż przypuszczałam taki zwrot akcji. Duży plus za trzymanie w
niepewności!
Wielkie rozdarcie pomiędzy bohaterkami odniosło na mnie ogromne wrażenie.
Polubiłam je obie, dlatego nie wiedziałam, po której stronie się opowiedzieć.
Uwielbiałam czytać ich kłótnie. Bitwa na myśli o mocy piorunów działa się tylko
w ich głowie, nikt poza nimi nie słyszał ich przekomarzań, co było czasami
śmieszne w skutkach. Wyobrażacie sobie, kiedy Wagabunda zapytana o zdanie
Melanie mówi dokładnie na opak to, co ta sądzi? Fakt, to nie jest trudne do
wyobrażenia. Ale czy wiecie jakie były tego konsekwencje? Powiem tylko, że dla
mnie prześmieszne. Chociaż bohaterki wydają się nienawidzić, tak naprawdę, coś,
co pomiędzy nimi się rodzi to piękne uczucie. Mam wrażenie, że uzupełniają się.
Bez Mel nie ma Wagabundy, a bez Wagabundy Mel. Nie są już dwiema postaciami w
jednym ciele, a jednością.